Wielka gra
Mijały letnie miesiące 1943 roku, tego roku obfitych zbiorów polnych, roku klęsk niemieckich w Rosji i we Włoszech, roku natężenia polskich akcji dywersyjnych.
Coraz nowe grupy Armii Krajowej w różnych częściach kraju otrzymywały zadania dywersyjne. Mnożyły się wystąpienia bojowe Batalionów Chłopskich, oddziały partyzanckie Armii Ludowej stawały się coraz liczniejsze, wróg czuł się w Polsce coraz mniej pewnie. Jednocześnie szła służba Małego Sabotażu podejmowana przez różne grupy podziemne, w której zawsze jednak prym wiedli wawerczycy. Cóż za efekt w Warszawie wywołało kiedyś włączenie się Wawra w megafonową sieć „szczekaczek" i nadanie krótkiej audycji polskiej z hymnem narodowym, marszem generalskim, z gorącym przemówieniem. Osiemnastoletni Janek Gutt64, jeden z głównych realizatorów tej imprezy - przez miesiąc chodził dumny jak paw. Grupy Szturmowe Szarych Szeregów wykonywały otrzymane zadania raz lepiej, raz gorzej.
Na wojnie różnie wypada. W jednych akcjach brał Zośka udział osobiście - w innych nie. Zresztą „akcje" stanowiły tylko ułamek właściwej pracy. „Orało się" i „harowało" naprawdę w czasie nie kończących się rozpoznań, przygotowań, ewakuacji zagrożonych lokali, urządzania magazynów, naprawiania samochodów itd. Samochody potrafiły zatruć życie, wyciskać z człowieka siódme poty. Raz się jednak zdarzyło, że pewien samochód stał się przedmiotem przyjaznych uśmiechów. Był to Czerwony Ford. Kiedyś urządzono wyprawę na Targówek do fabryki chemicznej po środki wybuchowe. Zośka dowodził w tej wyprawie „kolumną zmotoryzowaną", Maciek prowadził „czołówkę". Oczywiście można było materiały wybuchowe preparować samemu, ale skoro jest na Targówku legalna fabryka - czemu jej istnienia nie wyzyskać? Fabrykę obstawiono, stróżów sterroryzowano i Maciek ze swoimi ludźmi wytaczał wielkie beczki, które Zośka ze swoimi ładował na wozy. Przez pomyłkę załadowano parę beczek z czerwoną farbą Jedna z tych beczek puściła, oblewając forda posoką. Szpetna plama pozostała na pół denerwując, a na pół śmiesząc. I tak oto dostał swe imię bojowe Czerwony Ford. Dobry był to wóz. Z Czerwonego Forda zastrzelono gestapowca (jednego z tych, co dręczyli Rudego) na minutę przed przejazdem patrolu policji niemieckiej słynnym w okupowanej Warszawie mercedesem z alei Szucha. Mercedes zdążył jeszcze dostrzec zawracającego forda - nie zdążył go jednak odszukać i dopaść.
Szczęśliwą miał również „rękę" Czerwony Ford, dowożąc broń i amunicję do
64 Jan Gutt (1925-1943) - w polowych Szkołach zastępowy zastępu Mokotów Górny 430, przewodził ekipie wawerskiej w naklejaniu afiszy we Lwowie. Aresztowany 3 grudnia 1943 i stracony w egzekucji ulicznej.
magazynu przy ulicy Różanej. Co prawda na trop tego magazynu wpadła policja niemiecka i pewnego ranka otoczyła willę, w której znajdował się magazyn. Ale policja nie przewidziała, jak się zachowają dwaj młodzi ludzie, strażnicy magazynu. Byli to bracia. Dostrzegli zawczasu manewry hitlerowców przed willą.
Obaj mieli szansę ucieczki przez sad i zabudowania na tyłach. Ale starszy Wróbel - zapragnął wyzyskać okazję, jaką mu podsunął los. Więc wyprawił młodszego brata, sam zaś, w spodenkach kąpielowych, tak jak wyskoczył z łóżka - stanął do walki. Uzbroił się i czekał. Dopuścił policjantów pod same drzwi. Szli hurmem, nie czuli się zagrożeni. Gdy w tę hurmę rzucił kilogramową filipinkę, która - jak to filipinka65 - narobiła piekielnego huku, potem puścił w ruch pistolet, a wreszcie przez okno cisnął granat w stojące przed domem auto - bitwa została wygrana. Pięciu niemieckich policjantów konało we krwi, reszta zbiegła. Młody człowiek zdążył włożyć spodnie, marynarkę, buty i przez nikogo nie zatrzymywany - opuścił pechową willę. Czerwony Ford przynosił szczęście. Jaka szkoda, że nie było go w czasie wyprawy czarnocińskiej. Czarnocin - była to jedna z najbardziej pechowych i ciężkich robót Zośki. Drogo kosztowała - dała małe wyniki. Ale na wojnie - jak na wojnie! Żadne wojsko nie idzie od zwycięstwa do zwycięstwa.
Umiejętność znoszenia niepowodzeń jest wielką i ważną umiejętnością. Oczywiście jeśli towarzyszy jej zdolność i chęć do wyciągania nauki z porażek. Miało to być wysadzenie mostu pod Czarnocinem. Jeśli się da - brzmiało zadanie - wysadzić most w czasie transportu z materiałem wojennym idącym na front wschodni, jeśli się nie da - wysadzić sam most. Było to zadanie ćwiczebne, szkoleniowe - dopuszczało więc pewną swobodę wykonania. Jeszcze przed właściwą wyprawą zdarzyło się pierwsze nieszczęście. „Podstawiony" do wyprawy samochód, przejeżdżając przez jedno z przedmieść Warszawy - Bielany - natknął się na drogowy patrol polującej na samochody żandarmerii niemieckiej. Dotychczas nie znano tak modnych potem „streif"66 - toteż trzej młodzi ludzie, siedzący w wozie, zostali całkowicie zaskoczeni. - Halt!
Niemiecki żandarm stoi pośrodku drogi i trzyma uniesioną tarczikę. Reszta wrogiego patrolu znajduje się z boku. Szofer zaskoczony zwalnia bieg i mówi do kolegi półgłosem: „Diabeł wie, co to znaczy... Chyba nie stanę. Wyjmij pistolet".
Tuż przed żandarmem młody człowiek nacisnął pedał i w pełnym pędzie mija Niemca.
Niestety, patrol na takie niespodzianki był przygotowany, miał maszynę na gazie, zwróconą w kierunku jazdy naszej trójki. W pół minuty żandarmi już pędzili za uciekającymi
65 Filipinka - granat szturmowy z zapalnikiem uderzeniowym.
66 Strelta - posterunek niemieckiej żandarmerii kontrolujący pojazdy.
strzelając.
Niemiecka maszyna była lepsza. Odległość malała.
Na nic się zdało kluczenie. W gorączce skrętów i wymykań się dostali strzał w oponę i
auto zaczęło skakać po bruku pustą kichą. Nie ulegało wątpliwości - zbliżał się koniec. Nie umawiali się co robić. Nie było chwili czasu. Zresztą wiedzieli. Wyskoczyli z pistoletami i biegli do najbliższych domów. Jeden padł na drodze, ugodzony śmiertelną kulą. Drugi zdołał ocaleć, ostrzeliwując się i wymykając pogoni. A trzeci? Trzeci, ranny, postanowił drogo sprzedać swoje życie. Wpadł do piwnicy pewnego domu - i bronił się. Dwustu lotników nadbiegło do pomocy patrolowi żandarmerii. Półtorej godziny trwało oblężenie rannego, który ostrzeliwał się z piwnicznego okienka. Strzelał powoli, uważnie celując.
Miał mało naboi. Dwóch Niemców ranił śmiertelnie, dwóch dalszych również zabrano na noszach. Niestety, wyczerpała się amunicja. Ostatni granat w Niemców - i koniec. Tak zginął Oracz - Tadeusz Mirowski67.
Wypadek ten wstrząsnął Zośką i jego przyjaciółmi. Podenerwowani z uporem i zaciętością kończyli przygotowania do wyprawy. Część patrolu, mającego wysadzić most, wyruszyła wcześniej. Zośka musiał zostać, by zabrać z magazynu pewne niekonieczne, lecz pożądane materiały i dodatkową broń. Zły los zrządził, że magazynier na skutek nieoczekiwanych przeszkód nie mógł stawić się na czas, potem mu czegoś brakowało, i gdy Zośka wreszcie opuszczał Warszawę - był bardzo spóźniony.
Nie koniec na tym!
Ten sumienny i zazwyczaj tak przewidujący dowódca - tym razem nie miał opracowanej trasy przez parę mijanych miasteczek. W miasteczkach mylił się, zawracał, pytał o drogę. Potem usiłował nadrobić stracony czas, ale bez większych wyników. Zdążył na kilkanaście minut przed nadejściem pociągu, na który polowano. Niestety - nie wszystko było wykończone. Przydzielony do wyprawy oficer-obserwator nie mógł się bez Zośki zdecydować: robić? nie robić? - Robimy!
Prędko na miejsca! - rozkazał Zośka, zeskakując z samochodu. Nie udało się już jednak nadgonić straconego czasu i pociąg, pełen czołgów, cały i zdrowy przejechał przez most. W Zośce wszystko kipiało - nie dał jednak poznać po sobie, co przeżywa. Trudno! Będziemy wysadzać sam most. Przeklęty pech! Miny nie wysadziły całego mostu - uszkodziły tylko jego część. Zadanie szkoleniowe zostało co prawda wypełnione - ale dla Zośki było to niczym. Most! Most! To pudło stoi całe, głupią dziurę zreperują w ciągu dnia.
67 Tadeusz Mirowicz, „Oracz" członek Grup Szturmowych. szef komórki motorowej Warszawy.
Wściekły wsiadł do auta i ruszył z połową swego patrolu. Drugie auto, z drugą połową patrolu, jechało za nim. To drugie auto prowadził Rysiek68, kierowca nowicjusz. A ponieważ odskok odbywał się w bardzo trudnych warunkach - ze zgaszonymi światłami po nierozpoznanej drodze (wycofywano się przez Skierniewice-Mszczonów) szofer na jednym z zakrętów stracił panowanie nad kierownicą i auto wpadło do rowu, wywracając się kołami do góry. Trzej szturmowcy jadący tym samochodem wyszli z opresji cało, natomiast nieszczęsny kierowca miał ciężką ranę głowy połączoną ze wstrząsem mózgu, połamane żebra i, jak się zdawało, uszkodzony kręgosłup. Zośka blady ze zdenerwowania ulokował rannego w swoim wozie, ale ponieważ nawierzchnia. drogi była zła - jechano odtąd, dla uniknięcia wstrząsów szkodzących rannemu, z szybkością 20 kilometrów na godzinę. W tej sytuacji musieli wracać do Warszawy pieszo oraz przez kilka pierwszych godzin osłaniać przed ewentualnym pościgiem wolno jadący samochód Zośki z rannym i pozostałymi kolegami. Szli szosą we trójkę możliwie jak najszybciej - Felek Pendelski69, Andrzej Zawadowski-Gruby i Maciek. Wszyscy trzej należeli do najwybitniejszych ludzi Grup Szturmowych, uczestniczyli we wszystkich niemal poważnych akcjach, dwaj z nich kierowali hufcami Grup Szturmowych. A jednak pech fatalnej wyprawy dotknął i ich. Zaczynał się wczesny poranek pięknego czerwcowego dnia. Wciąż szli szosą, rozumiejąc, że jeszcze nie minął czas ubezpieczania samochodu podążającego do Warszawy z rannym. Widoczność stawała się coraz większa. Już od kilku godzin żandarmeria niemiecka miała meldunki o uszkodzonym pod Czarnocinem moście. Rozesłano patrole samochodowe. Jeden z sześcioosobowych patroli dostrzegł na drodze sylwetki trzech mężczyzn. Przez pewien czas żandarmi jechali w dużej odległości, obserwując ich przez lornetkę, a kiedy w pewnym miejscu zaczął się długi spadek drogi - rozpędzili samochód, wyłączyli gaz i bezszelestnie a szybko zbliżać się poczęli do idących środkiem drogi przyjaciół. Gdy tknięty szmerem wozu Maciek odwrócił głowę, auto było tuż- tuż. - Uwaga! - wrzasnął Maciek. Trzech młodych ludzi skoczyło w rów. W tej samej chwili zagrało jednocześnie sześć żandarmskich pistoletów maszynowych. Andrzej Zawadowski zwalił się jak ścięty do rowu. Felek i Maciek pędzili w kierunku łanu zboża. Uchodzący spostrzegli, że nie ma z nimi Andrzeja. Więc padli w bruzdy i odwróciwszy się ku żandarmom otworzyli do nich ogień. Niestety już po pierwszych strzałach pistolet Maćka zaciął się i nic nie pomagało rozpaczliwe szarpanie jego zamka. Strzelał teraz tylko Felek. Strzelał w potoku niemieckich pocisków, z których jeden przebił mu policzek, a drugi szyję.
68 Ryszard Wesoły. „Rysiek" - szofer w akcji czarnocińskiej.
69 Feliks Pendelski, „Felek" (1921-1943) - hufcowy hufca Centrum Warszawskich Grup Szturmowych, w akcji pod Arsenałem członek sekcji „ubezpieczenie-getto" - kapral podchorąży, podharcmistrz. poległ 6 czerwca.
Krwawił, ale nie tracił przytomności i ostrzeliwał się dalej, starając się bić jak najcelniej. Odległość między żandarmami i walczącym Polakiem wynosiła około czterdziestu metrów. I oto radość, szalona radość zaczęła napływać do serca krwawiącego Felka; dwóch żandarmów leży bez ruchu na szosie, dwóch innych słaniając się uchodzi z terenu walki, pozostali - kryją się. Felek przezwyciężając ubytek sił zaczyna pełznąć ku Andrzejowi Grubemu, aby mu pomóc, jeśli jeszcze żyje. Ruchy Felka nie mogły być szybkie. Ogarniała go coraz większa słabość, a przy tym któryś z Niemców wciąż jeszcze strzelał. Nie zdążył się zbliżyć do Andrzeja, gdy na szosie od strony Woli Pękoszewskiej pokazało się kilka samochodów, a w nich około czterdziestu żandarmów. Teraz JUŻ nie miało sensu zbliżanie się do Andrzeja.
Felek, skupiwszy wszystkie siły, powstał i począł biec schylony ku niewielkiemu łanowi zboża. To, co nastąpiło potem, trudno nazwać walką. Wróg czuł respekt przed pistoletem dywersanta. Z daleka więc otoczono małe pole i z daleka czterdziestka ludzi poczęła ciskać w to pole granaty. Gdy wreszcie tyraliera niemiecka weszła na obrzucony granatami teren, Felek poszarpany odłamkami był już w agonii. Umierając oddał ostatni strzał raniąc zbliżającego się żandarma.
Gdy lekarz - Polak, którego żandarmi przywieźli ze sobą, stwierdził zgon dwóch żandarmów i opatrzywszy rany trzech innych oglądał pole końcowej walki - stwierdził, że dywersant zdążył przed śmiercią zniszczyć dokumenty osobiste, połykając cząstki papieru i grzebiąc w ziemi resztę. Felek, jeszcze jako drużynowy 80 Warszawskiej Drużyny, a potem jako hufcowy Hufca Centrum w Grupach Szturmowych, był zawsze człowiekiem, ku któremu zwracały się z zaufaniem, przyjaźnią i oddaniem serca wielu dziesiątków młodych ludzi. Ale odtąd, gdy szczegóły o ostatniej jego walce rozchodzić się zaczną wśród Hufca Centrum, wspomnienia o nim poczną się układać w legendę. I pamięć o Felku przeżyje w setkach serc okupację, utrwali się w Powstaniu. A Maciek - trzeci z zaatakowanej trójki - ocalał. Bezbronny na skutek nie oddającego strzałów pistoletu leżał czas pewien w zbożu, a potem, stwierdziwszy swą bezradność wyczołgał się i uszedł pościgowi. Przebieg akcji czarnocińskiej ogromnie poruszył cały oddział, a szczególnie Zośkę. Na szeregu odpraw roztrząsano każdy szczegół rozpoznania, przygotowań i wykonania roboty. Zośka z uporem maniaka analizował błędy tej akcji. W dyskusjach padały często wspomnienia o Rudym i Alku, o ich metodach pracy, bezpieczeństwa, walki. Małą pociechą dla Zośki i jego najbliższych pomocników stało się stwierdzenie ich bezpośredniego przełożonego: - Było w tej robocie kilka niedociągnięć - to fakt. Niepotrzebnie jednak je przeceniacie.
Walka jest nieodłącznie związana z przypadkiem i ze śmiercią. A zresztą zadanie, jakie mieliście wykonać - zostało wykonane. - Niestety, nie tak jak pragnęliśmy -
odpowiedział Zośka. W każdym razie dla Zośki i jego kolegów Czarnocin stał się kubłem zimnej wody. Znów z całą jaskrawością dostrzegli doniosłe prawo: na wojnie nie ma drobiazgów, jest tylko zwycięstwo lub klęska, życie lub śmierć.
Któregoś dnia Zośka z panem Jankiem szli ulicami Powiśla. Zośka trzymał w ręku parę róż, owiniętych w bibułkę. Wybierał się na grób Oracza, gdzie chciał róże zostawić. Szli, rozmawiając na temat, który Zośka miał poruszyć na jednej z odpraw: o jaką Polskę walczymy? Gdy skręcili w Dobrą, ujrzeli w odległości około stu metrów stojącego pod murem mężczyznę z podniesionymi rękami i rewidujący go patrol niemieckiej policji. - Ładna historia - mruknął pan Jan - skręcajmy w Lipową.
Ledwo uszli kilkadziesiąt kroków, spoza zakrętu wyłonił się drugi patrol. Weszli do najbliższej bramy i przeczekali, aż patrol przejdzie. - Co u Boga Ojca dzieje się na tym Powiślu? - niecierpliwił się Zośka. - Windujemy się najkrótszą drogą do śródmieścia. - Masz ty może co przy sobie? - spytał podejrzliwie pan Jan - bo ja jestem zupełnie czysty. - Żadnych pistoletów, żadnych granatów, nawet żadnej bibuły - uśmiechnął się Zośka. - Jeden drobniutki grzech, to mała kartka papieru, dane do fałszywej karty rozpoznawczej, które mam za parę godzin wręczyć łącznikowi, ale ta kartka schowana jest na sto jeden! Żaden Sherlock Holmes jej nie znajdzie. Wyszli z bramy, szybko zmierzali ku Karowej. Po kilku minutach, tuż przed nimi spoza rogu wyszedł trzeci patrol niemiecki. Mowy nie było o skręceniu w bok. Patrol szedł wprost na nich. Otoczył obu młodych ludzi, trzymając karabiny w pogotowiu. - Was ist das? - wskazał oficer policyjny na owinięte bibułką róże.
- Róże - odburknął Zośka. Niemcy odsunęli się na wszelki wypadek, wciąż trzymając karabiny w pogotowiu, i kazali Zośce rozwinąć kwiaty. Zośka powoli odwijał bibułkę. Gdy skończył, z kwiatów wypadła mu mała kartka. Podoficer schylił się, podniósł i powoli wczytywał się w kartkę. Zośka stał zmieszany, a zarazem wściekły na kwiaty i swój idiotyczny pomysł. Kartka wydała się podoficerowi podejrzana. Zażądał od Zośki dowodu osobistego. Włożył do dowodu kartkę a dowód do kieszeni. - Pójdziesz z nami - powiedział do Zośki.
Pan Jan po wylegitymowaniu i pobieżnej rewizji został puszczony wolno. Patrzył zdenerwowany i przybity, jak patrol prowadził Zośkę. W Zośce wszystko kipiało.
Złościły go głupie róże, które trzymał w pełnej ich krasie idąc z ponurą miną między policjantami. Złościły go miny przechodniów, którzy, ujrzawszy dziwaczne widowisko, nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Doprowadziła go do pasji myśl o tak beznadziejnej wpadce. Nieraz przygotowywał się na zetknięcie z gestapowcami lub niemieckim żandarmem. Nieraz wyobrażał siebie w sytuacji schwytanego, ale żeby tak idiotyczny mógł
być początek końca kariery dowódcy Buków, zwycięzcy spod Arsenału, komendanta wyprawy na Celestynów? Krew może zalać człowieka! Na szczęście droga trwała tak długo, że Zośka miał dość czasu na uspokojenie się.
Szli do posterunku niemieckiej policji. O ucieczce nie mogło być mowy. Otaczało go pięciu ludzi, trzymających broń gotową do strzału. Na posterunku przeprowadzono szczegółową rewizję, zadawano szereg pytań. Był już całkowicie spokojny. Dawał odpowiedzi rzeczowe i wzbudzające zaufanie. Mimo to odesłano go na Szucha. - Teraz się dopiero zacznie. - pomyślał Zośka, idąc w towarzystwie konwojujących go żandarmów. Na Szucha w korytarzu przy drzwiach jakiegoś referatu siedział dłuższy czas, czekając na swoją kolejkę. Żandarmi niecierpliwili się. - Panie, niech pan mi odda mój dowód - zwrócił się Zośka do jednego z konwojentów. - Zostawicie mnie tu i potem będę miał kłopot bez dowodu.
Żandarm uznał widocznie słuszność argumentu Zośki, gdyż sięgnął do kieszeni i podał Zośce dowód. Wkładając dowód do portfela, Zośka spostrzegł, że została w nim przeklęta karteczka, sprawczyni nieszczęścia. Oniemiał ze wzruszenia i ze zdumienia. W dziesięć minut potem, mimo obecności żandarmów, kartka już była w żołądku Zośki. Siedział teraz uśmiechnięty, pewien siebie, zadowolony i niemal żałujący, że przez małoduszność nie zabrał ze sobą z posterunku róż. Wprowadzono go wreszcie do referenta. Żandarmi gdzieś zniknęli, o kartce nie było mowy.
Odpowiadał na pytania tak naturalnie i z taką pewnością siebie, z tak stuprocentowym poczuciem własnej niewinności, że był szczerze zaskoczony, gdy Niemiec mimo to zadecydował. - Do więzienia. Będziemy jeszcze wyjaśniać pana personalia i sprawdzać, to co pan zeznał. - O, do diabła, znów źle! Licho wie, co z takich sprawdzań może wyniknąć. Gdy Zośka, w towarzystwie konwojujących go policjantów niemieckich, schodził korytarzami ku wyjściu, w drzwiach któregoś pokoju ukazała się wysoka sylwetka młodego człowieka z bladą smutną twarzą.
Młody człowiek niósł kilka paczek cukierków. Przez ułamek sekundy skrzyżowały się spojrzenia młodego człowieka i Zośki. Tymczasem pan Janek alarmował przyjaciół Zośki fatalną wiadomością. W kilka godzin potem setka ludzi w Warszawie chodziła jak struta. Kilku najbliższych przyjaciół odbywało gorączkowe narady wciągnąwszy w nie rodzinę Zośki. Nie ulegało wątpliwości, że zrobią wszystko, co jest w ich mocy, by Zośkę szybko z więzienia wyciągnąć. Mijał dzień za dniem wśród wysiłków uporczywych, a zarazem subtelnych i delikatnych, Subtelnych i delikatnych? Chyba tymi dwoma słowami można określić misterne zabiegi Wesołego, który w tym czasie miał już na Szucha licznych
znajomych.
Zabiegi te rozpoczął Wesoły tego samego dnia, gdy ujrzał Zośkę w gmachu gestapo. Bardziej niż ktokolwiek wiedział, jak często przypadkowe aresztowanie kończy się
tragicznie. Toteż działał z największym pośpiechem i z największą starannością.
Udało się! Zośka był w więzieniu tydzień. Czy to dużo, czy mało? Obiektywnie - jest to nic, lecz dla wielu dziesiątków ludzi w Warszawie było to siedem razy po dwadzieścia cztery godziny. Dla Zośki te siedem więziennych dni stało się pierwszorzędną szkołą. Zrozumiał i dostrzegł wiele nowych stron życia. Wrócił z ostrzyżoną głową, wymizerowany,
zawszony, bardziej spokojny niż kiedykolwiek.
Gdy uszczęśliwieni przyjaciele, ściskając go i klepiąc po ramieniu, wypytywali o
wrażenia i przeżycia więzienne, powiedział: - Zrobiłem odkrycie, że na świecie prócz konspiratorów istnieją także ich matki, ojcowie, siostry i żony. Nie bardzo jestem pewien, kogo opiewać musi pieśń gminna: konspiratora, przystrojonego we wspaniałe szaty bohaterstwa, czy wylękłą matkę, co wieczór przeżywającą na nowo męki czekania... Po swej przygodzie aresztanckiej Zośka starał się okazywać jak najwięcej serdeczności ojcu i siostrze, częściej i dłużej przebywać w domu. Najbliższych swych przyjaciół wolał raczej zapraszać do siebie, niż latać do nich. Zresztą wśród przyjaciół tych zapadło milczące porozumienie udzielenia Zośce po areszcie kilkutygodniowego urlopu. Wyręczali go w pracy, starali się, aby miał jak najspokojniejsze i jak najprzyjemniejsze dni.
Wiele w owe czasy odbyli rozmów, dyskusji i narad. Najbardziej dla wszystkich ciekawe dyskusje obracały się koło niebezpieczeństw i wypaczeń, które kryje w sobie praca niepodległościowa. Profesor, ojciec Zośki, wciągany do tych rozmów, kładł szczególny nacisk na ten rodzaj niebezpieczeństwa, któremu uległo wiele najlepszych jednostek z poprzedniej wojny. Przecież wśród ludzi z obozu socjalistycznego, z organizacji bojowej, z legionów, z POW70 było pełno pierwszorzędnych jednostek - jakżeż okropnie wypadł dla wielu z nich egzamin życia w polskim świecie powojennym! Ci bohaterscy żołnierze, ci pełni poświęcenia i talentu dowódcy - jakże często przy warsztacie życia cywilnego staczali się po równi pochyłej prywaty i zaniechania kontroli nad sobą. Andrzej Morro: - Duże niebezpieczeństwo tkwi w intensywności przeżyć, dziś przez nas doznawanych. Dzień dzisiejszy tak targa duszą, że gdy się wreszcie skończy, gotowa nadejść fatalna reakcja. Profesor: - Ma pan dużo racji. Kiedy analizuję losy „niepodległościowców" z pierwszej wojny światowej - widzę trzy groźne rafy, o które rozbijały się okręty życia tych ludzi. Rafa
70 POW - Polska Organizacja Wojskowa - tajna organizacja wojskowa powstała z inicjatywy J. Piłsudskiego w 1814.
pierwsza - to chęć używania:
„Tyle cierpieliśmy, że należy nam się wreszcie rewanż od życia". Rafa druga - to
przesadne poczucie własnej wartości, napełniające serce lekceważeniem i goryczą w stosunku do otoczenia: „Tylko my wiedzieliśmy, co robić i robiliśmy to ofiarnie w obliczu bezmyślnego, małostkowego i krótkowzrocznego otoczenia". Rafa trzecia - to „ideologia kombatancka": miejsce dla obrońców Ojczyzny! Posady, ordery, honory i zaszczyty! Dla tych, co własną krwią... Młodzi ludzie roześmiali się, a po chwili Andrzej Długi:
- Chciałbym bardzo podkreślić to, co tak silnie wpajał w nas Rudy. Życie jest tylko wtedy coś warte i tylko wtedy daje radość, jeśli jest służbą. Formy służby mogą być zmienne i ciągle dostosowywane do potrzeb życia. Raz to będzie Mały Sabotaż, innym razem dywersja, kiedy indziej praca w organizacji społecznej lub prowadzenie kompletu samokształceniowego. Formy służby muszą być zmienne, jej istota pozostanie zawsze nienaruszona. Istota ta polega na odsunięciu siebie i swojej osoby na dalszy plan, wysunięcie na plan pierwszy idei gromady. Jeremi71: - Myślę, że jest rzeczą bardzo ważną to, co my robimy od dawna: nie tylko pełnić służbę dziś, ale także przygotować się do służby w Polsce jutra. Profesor: - Tylko na miłość Boską ostrzegam was przed najgorszym: nie dopuśćcie myśli, że jesteście jakimiś pomazańcami, jakąś elitą. Ten z was, który zacznie sądzić o sobie, że jest specjalnie wartościowym i specjalnie cennym człowiekiem, że do specjalnych w przyszłej Polsce musi być przeznaczony celów - ten się skończył i przepadł, gdyż roztrzaskany zostanie o najgroźniejszą z raf - rafę własnej, unicestwiającej człowieka pychy. Samouwielbienie powinno pozostać przywilejem małych dzieci i dzikich szczepów. Pan Janek: - Fatalne jest wykolejenie nas wszystkich w nauce i przygotowaniu do dobrego opanowania fachu, z którym ma się wejść w życie. Rudy w sposób wspaniały przełamał te trudności, kończąc jedną z najbardziej wymagających warszawskich szkół. Prawie żaden z nas nie jest na tym odcinku bez winy. Grozi nam to wielkie niebezpieczeństwo, że wejdziemy do swych zawodów jako dyletanci i niedouki. Warunki okupacji utrudniają walkę z tym niebezpieczeństwem. Najważniejsze, co w tej mierze zrobić możemy, to zawsze zdawać sobie sprawę z własnych braków i przy każdej sposobności braki te zmniejszać. Na tym zakończył się wieczór rozważań i analizy. i.- w gromadzie Zośki samokształcenie miało powodzenie już od dawna. Szczególnie gorliwie zajął się Zośka tymi sprawami po tygodniowym pobycie w więzieniu, wciągając jak to zawsze u niego, w swoje zainteresowania całe otoczenie. Dawnymi laty duszą poczynań samokształceniowych był Jacek, a głównie Rudy, dla którego
71 Jerzy Zborowski „Jeremi" (1922-1944) - zastępca dowódcy batalionu „Parasol", w akcji pod Arsenałem szofer, podporucznik. harcmistrz, zginął na gestapo we wrześniu.
praca umysłowa, poważne książki i poważne rozmowy były rozkoszą. Teraz, gdy Rudy odszedł, Zośka czuł się spadkobiercą jego samokształceniowego testamentu.
Powziął plan przepracowania we wszystkich piątkach paru samokształceniowych cyklów i zabrał się do urzeczywistnienia tego zamiaru z całą energią człowieka, który wie, ku czemu zmierza. Pan Janek sekundował mu nieodstępnie w tych poczynaniach, pomagając układać programy, dobierać prelegentów itd. Specjalne zainteresowanie tymi sprawami okazywał zespół młodzieży Pętu - z Rafałem (Stanisław Leopold72) na czele. Wszystkie tematy koncentrowały się wokół zagadnień Polski współczesnej i nurtujących w umysłach współczesnego pokolenia przeciwieństw w poglądzie na świat. Przy organizowaniu tych dyskusyjnych zebrań pan Janek i Zośka wpadli kiedyś na pomysł zgromadzenia młodych z różnych środowisk i grup politycznych. Tak dużo się w Polsce mówi o tym, co ludzi dzieli, że warto spróbować pogadania na temat: co nas łączy. W pierwszej chwili pomysł zorganizowania takich zebrań wydał się absurdalny, a jednak powiódł się.
Przede wszystkim dzięki talentom Zośki do skupiania wokół siebie ludzi z różnych obozów. Równolegle z tym pan Janek i Zośka rozpoczęli rozmowy z socjalistami o współpracy w dziedzinie kształcenia wojskowego. Między innymi porozumiewano się w sprawie szkolenia przez instruktorów Zośki kilku plutonów PPS. Ale najowocniejszy w wynikach okazał się pomysł założenia tajnego gimnazjum i liceum dla młodzieży z Szarych Szeregów. Wojna wykoleiła wielu młodych ludzi z ich toru szkolnego. Szczególnie wśród chłopców z BS i GS było sporo takich, którzy z tych czy innych względów zaniedbali naukę. Pan Janek miał na tym punkcie uraz: walka musi iść w parze z ciągłym przygotowywaniem się do życia „cywilnego" w wyzwolonym kraju. Toteż wpływał, jak mógł, aby chłopcy trzymali się szkół, a wykolejeni, aby do szkół wracali lub uczyli się na kompletach. I właśnie dla podniesienia nastroju nauki, dla zachęty wahających się i opornych, dla zharmonizowania godzin ćwiczeń z godzinami uczenia się uradzili teraz - pan Janek, Zośka i kilku innych - stworzenie własnych tajnych kompletów. Ten projekt poparł gorąco Naczelnik Szarych Szeregów. Kedyw również bardzo chętnie wyasygnował odpowiednie środki. No i znaleźli się ci, którzy mieli zdecydować „w ostatniej instancji" o powodzeniu pomysłu: nauczyciele. Grono dawnych profesorów gimnazjum i liceum im. Stefana Batorego, macierzystej szkoły Buków, pod przewodnictwem dyrektora Radwańskiego, stanęło do współpracy. Komplety ruszyły! I tak biegły dnie za dniami. Ojciec Zośki ze zdumieniem spoglądał na syna, którego mógł teraz więcej obserwować, jako że Zośka częściej przebywał w domu. Kiedyś po
72 Leopold Stanisław „Leopold", „Rafał" (1M8-1944) - kierownik konspiracyjnego PET- u, harcmistrz, członek Rady Programowej przy Naczelniku Harcerzy.
pogawędce w gronie przyjaciół Zośki, profesor wyjął z zamkniętej na klucz szuflady brulion. Profesor tak samo jak syn prowadził pamiętnik.
Odkręcił wieczne pióro. Dłuższą chwilę siedział nieruchomo, a potem zaczął pisać: „Znajduję w Tadeuszu typ, jaki w najśmielszych marzeniach wyobrazić sobie chciałem, Jako typ nowej młodzieży, która nową, lepszą Polskę budować będzie.
Widzę w nim, tak rzadko niestety spotykane, połączenie głębi duchowej, czystych intencji, czystego życia z umiejętnością brania życia w garść i nieprzeciętnym talentem organizacyjnym i wychowawczym".
Kierownictwo walki konspiracyjnej powzięło decyzję zlikwidowania jednej nocy sieci ponad dziesięciu posterunków żandarmerii niemieckiej na północno- wschodniej granicy Generalnej Guberni. Do wykonania tego zadania wyznaczono, prócz oddziałów będących do dyspozycji na miejscu, parę oddziałów warszawskich.
Jednym z wyznaczonych był oddział Zośki. Zośka, nauczony lekcją czarnocinską, pilnuje najdrobniejszych szczegółów przygotowawczych. Dla celów szkoleniowych oddziałem dowodzić będzie Andrzej Morro. Zośka ma pójść w charakterze obserwatora. Tym niemniej teraz, w czasie żmudnych przygotowań, trzyma oko i rękę na wszystkim. Nie może się zdarzyć żadne niedopatrzenie, żadna zła kalkulacja, żaden błąd. „Ich" posterunek znajduje się pod Wyszkowem. Mieści się we wsi Sieczychy, w dużym drewnianym budynku, gdzie kwateruje około dwunastu żandarmów. Aby wykluczyć czynnik opóźnienia - Zośka rozpoczyna koncentrację swego oddziału w lasach na trzy dni przed uderzeniem. Odjazd!
Zaczyna się druga połowa sierpnia. Lato jest pełne słońca. Dnie są upalne, noce ciepłe. We wszystkich sadach, obok których przechodzi Zośka, pełno jabłek.
Gałęzie aż uginają się od owoców. Młodzi ludzie objadają się papierówkami, są szczęśliwi z wyrwania się z miasta i podnieceni czekającą ich przygodą.
Temperaturę uczuć podnosi świadomość, że nie tylko oni jedni stoczą ten nocny bój. Podobnych walk będzie na pograniczu dziesiątek. Oczywiście mowy nie ma, żeby się wobec pozostałych oddziałów zbłaźnić. Biwakują w wielkim lesie, owianym wspomnieniami 1863 roku. Tradycja okoliczna nazywa te miejsca Linią Powstańców.
Gdy młodzi ludzie siedzą wieczorem przy ognisku, nie sposób jest odpędzić myśli od tamtych z 1863. - Mój pradziad... - zaczyna jeden.
- Mówiła mi babka...
- U nas w domu wisi taka śmieszna fotografia. Jak to się nazywa? Dagerotyp?... Andrzej Morro i Maciek szepcą o Alku. Ten by się tu świetnie czuł. Sęki chrustu
trzaskają w ogniu. Dym mile podnieca nozdrza. Można tak leżeć na kocach zapatrzonym w
ognisko godziny całe. Płomienie migocą blaskami na twarzach skupionych wokół ognia. Co się kryje poza tymi oczyma, wpatrzonymi w płomień?
Czy odbija się w nich treść tego, o czym mówią przy ognisku? Może myśli wirują gdzieś po pokojach i pokoikach warszawskich? A może kołacze w sercach niepokój o to, co zdarzy się nieodwołalnie jutro? Zośka, jak zwykle, nie odzywa się. Słucha tylko i dorzuca do ognia chrustu. Robi się już późno. Odmówili modlitwę, odśpiewali pieśń wieczorną i zaczęli grupkami oddalać się na spoczynek. Andrzej Morro poszedł sprawdzać czujki. Następny dzień - 20 sierpnia 1943 roku - dłużył się nieskończenie. Nikt nie mógł się wychylić z lasu, by nie wzbudzić podejrzeń.
Porządkowanie broni zajęło tylko chwilę czasu. Leżeli więc w plamach słońca lub w cieniu drzew i czekali. Nareszcie! Jest godzina 19.30. Zbiórka. Podział broni; pouczenie lekarza, jak się zachować w przypadku zranienia. O godzinie 20 - odmarsz. Kolumna posuwa się w idealnym porządku i w całkowitej ciszy, starannie ubezpieczona. Na przedzie kroczą w zwartej grupce Zośka, Andrzej Morro, Długi i Maciek. Idą leśną drogą. Mrok gęstnieje coraz szybciej. Od posterunku żandarmerii dzieli ich tylko osiem kilometrów. Wyszli na polną drogę. Jest już zupełnie ciemno. Posuwają się tak cicho, że nie słychać najmniejszego brzęku, żadnych głosów. Tylko serca biją nieco szybciej niż zwykle i tylko czoła są bardziej niż zwykle skupione. Mija czas...
- W tej cholernej dywersji nie można żyć jednolitym, prostym, żołnierskim życiem, ciągła huśtawka rozdwojenia: żołnierz-cywil, dowódca-mama, pistolet- szkoła... - Ciicho! - syczy Zośka.
Mijają znów dziesiątki minut. Celowo wikłają krok, aby nie wbijać w ziemię rytmu. Od idącego na przedzie ubezpieczenia błyska ostrzegawcze światełko:
Uwaga! Zeszli w bok. Stanęli. Nadsłuchują.
Powoli mija ich jadący rowerem niemiecki żołnierz. Przejeżdża w odległości kilkudziesięciu kroków. Nic nie widzi, nic nie słyszy. Pedałuje spokojnie.
Zniknął. Idą dalej. Wschodzi księżyc. Z minuty na minutę robi się jaśniej.
Zapowiada się cudowna noc. W księżycowej poświacie Zośka dostrzega wyraźne zarysy twarzy swych najbliższych towarzyszy. Ten Długi wzrostem przypomina Glizdę-Alka. Nie, jest trochę niższy. I nie taki radujący się życiem, jak Alek.
Za to Maciek - ma zupełnie ten sam typ odwagi co Alek. Cóż za szaleńcy! Andrzej Morro? Drugiego takiego jak Rudy już nigdy nie będzie, ale - Morro ma jednak w sobie coś z Rudego. To jego „swędzenie mózgu"... Rudy... Rudy... - Daj jabłko, w gardle mi zaschło - mruczy do Długiego. Długi podaje Zośce jabłko. Ten je... W świetle księżyca rysują się
wyraźnie kontury pierwszych chat. Tu gdzieś musi być jar, gdzie przeczekają ostatek czasu. Czasu tego jest „jak lodu". Wyprawa dobrze przygotowana przebiega w spokoju i ładzie. Czarnocin się nie powtórzy! Jar - to podstawa wyjściowa do natarcia. Na skraju wsi, o - tam, w tym wielkim drewnianym baraku. mieści się posterunek żandarmerii. Zośka z dwoma dziesiątkami ludzi poprowadzi natarcie. Andrzej Morro będzie w ubezpieczeniu. Obie grupy wchodząc do jaru, oddzielają się, zalegają obok swych dowódców, czekają, jest jeszcze czas. Z mroku wyłaniają się sylwetki dwóch zwiadowców i zbliżają się do Andrzeja Morro. - Wszystko w porządku. Śpią, jest ich dziesięciu czy dwunastu. Wszyscy w baraku. Wartownik kręci się, włazi i wyłazi z domu. Uzbrojony w karabin. Zośce błyszczą oczy. Maćkowi bielą się w uśmiechu zęby. Zapowiada się „gładka robota".
Dochodzi północ. Już pora.
Andrzej Morro podchodzi do Zośki, daje znak. Zośka unosi się, za nim jego ludzie. Każdy od dawna wie, co ma robić. Zośka wyjmuje colta, podaje Andrzejowi Morro dłoń i wspina się ku górze, na pole, poza jar. Ludzie za nim, w odstępach sekcjami. Cudowna noc... Drzewa, pola, łąki, niedaleko chałupy - wszystko w blasku! Ostrożnie skradają się polami, wybierając miejsca zacienione przez krzaki i drzewa. Półzaciemnione okna na posterunku świecą jak latarnia morska, przyciągają jak magnes. Coraz to widoczniejsze, coraz bliższe, hipnotyzują.
Ostatnie instrukcyjne ruchy ramienia, ostatni szept rozkazu. Dalej nie można - już tylko kilkadziesiąt kroków dzieli od wrogów. Po werandzie wolno chodzi wartownik. No, w imię Boże, zaczynamy! Zośka krótko błyska latarką.
Jeden z młodych ludzi unosi się z ziemi, robi zamach ramieniem - i pada. Kilogramowy granat - filipinka - wali pod płot baraku. Sekunda ciszy i .. Błysk! Płomień! Potężny huk! Dym i kurz... Wybuch - to przerażenie wrogów, wybuch - to
znak do szturmu. Powinni się zerwać, pędzić, strzelać! Nikt się nie rusza... Są oszołomieni potęgą wybuchu. Przywarli do ziemi jak urzeczeni. W łomocie serca - bezwolni... W izbie - wrzask. W oknie miga hełm wartownika z karabinem. Jasne pioruny! Ten śmiertelny bezwład chwili kryzysu... To samo co pod Arsenałem i w Celestynowie! - Naprzód! - wrzeszczy Zośka nienaturalnym głosem i oderwany od ziemi pędzi ku furtce. Odrętwienie znikło. Zerwał się Maciek, pędzą inni.
Furtka! Zośka kopie nogą drzwi, skacze na próg, czując za sobą tupot dziesiątka stóp towarzyszy broni. Strzał z okna! Wali coś w pierś! Zapiera oddech...
Jak cuglami szarpnięty koń, wpiera się Zośka stopami w deski werandy i powoli skręca półobrotem. Słania się ku ścianie. A obok, w czującym zwycięstwo pędzie przebiegają
jego ludzie, wpadając do izb. Strzał po strzale... Gęsto... Wrzaski strachu i wybuchowe krzyki bitewnego upojenia... Głosy stają się coraz dalsze, coraz cichsze... W głowie wzmaga się szum, przed oczyma blaski i cienie. Czy to się zbliża postać zwycięskiego Maćka, czy też idzie szaleniec Alek? Nie... To Długi szybko nadchodzi od pola, Alek, czy Długi? Rudy! Rudy! To na pewno on...
Złocista, rozwichrzona czupryna - to on! Nareszcie znów razem, w walce.
Kochany... Teraz.. ja... ranny... Bezsilne, omdlałe ciało osuwa się spod ściany ku ziemi... Zdobycie posterunku żandarmerii w Sieczychach było jednym z najpiękniejszych zwycięstw Zośki. Całkowicie udana akcja. Tylko jeden człowiek z całego polskiego oddziału przelał w tej bitwie krew: Zośka. Kończy się w tym miejscu opowieść, choć walka toczy się dalej. Nieubłagana sprawiedliwość powoli, lecz nieodwołalnie zbliża karzącą dłoń ku gardłom zbrodniarzy świata. We krwi i męce tworzenia rodzi się polski świat Jutra, zamglony chaosem chwili. Walka trwa. Trzeba przerwać tę opowieść. Opowieść o wspaniałych ideałach BRATERSTWA i SŁUŻBY, o ludziach, którzy potrafią pięknie umierać i PIĘKNIE ŻYĆ.
Warszawa, kwiecień 1944 r.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen4U.Com